Czy należy bać się śmierci?
Dlaczego boimy się śmierci? Współcześnie nie personifikujemy jej, unikamy prezentacji jej wizerunku. Nasi przodkowie mieli więcej poczucia humoru i więcej odwagi, żeby spojrzeć na śmierć z zupełnie innej, dla nas zapewne szokującej strony.
Zbawienie jako śmierć to temat przewodni większości religii. W pogańskiej, skandynawskiej kulturze ludzie czekali na ragnarök. Podczas gigantycznej, ostatecznej bitwy ludzi, bogów, herosów i demonów polegną wszyscy. Również ludzie. Świat pogrąży się w chaosie, który da koniec w ten sam sposób, w jaki dał początek. Porządek narodzi się z chaosu. Taki właśnie będzie ragnarök - hiperwidowisko, do którego nie umywają się współczesne telewizyjne reality show i filmowe arcydzieła.
Śmierć bywała też przedmiotem kpin oraz żartów. Pomińmy jej kloszardziany wygląd i upodobania do rolniczych narzędzi, takich jak kosy. Śmierć lubiła tańczyć, i chociaż kler w średniowieczu wykorzystywał ten fakt, by zdyskredytować Straszną Panią, to lud żył jeszcze w euforii pogańskich, dionizyjskich zabaw. Bawiono się kiedy śmierć przychodziła i kiedy nie przychodziła.
Śmierć była wszędzie, jeśli bowiem nie palono i cięto mieczem, zawsze mogły skończyć się zapasy i wówczas umierano z głodu. Chociaż nawet z głodem można się było oswoić w średniowieczu, podjeść trochę ziemi lub wygrzebać zwłoki z cmentarza. Trupów zresztą często nie trzeba było wygrzebywać, bo piętrzyły się całymi stosami. Szczególnie podczas epidemii chorób zakaźnych. Oczywiście, śmiertelnych chorób zakaźnych.
Niewielka, ludzka średniowieczna społeczność miała bliższy, niż my kontakt ze śmiercią. Śmierć dostrzegano, próbowano nawet wchodzić z nią w dyskurs, o czym przypomina Ingmar Bergman w swoim arcydziele filmowym Siódma pieczęć (1957).
W wiekach późniejszych nie zapominano o śmierci. Satyryk, będący jednocześnie klerykiem w Kościele Irlandii, niejaki Jonathan Swift zadrwił trzysta lat temu z popularnego astrologa Johna Partridge'a, publikującego co roku słynne almanachy z przepowiedniami i wróżbami. Partridge prognozował w nich również daty śmierci różnych popularnych postaci.
Gdy Partridge wydał kolejny proroczy kalendarz, bardzo szybko ukazała się jego parodia, podająca dużo dokładniejsze informacje, niż czynił to na ogół znamienity astrolog. Jedną z nich była przepowiednia dokładnej daty śmierci Johna Partridge'a.
Makabryczny żart nie skończył się jednak dnia wyznaczonego przez tajemniczego wróżbitę Isaaca Bickerstaffa, czyli Jonathana Swifta, jako moment śmierci słynnego astrologa. Cieszący się owego smutnie wywróżonego dnia dobrym zdrowiem Partridge mógł bowiem zapoznać się z kolejnym pamfletem, z którego dowiedział się o dokładnym przebiegu swojej agonii, oczywiście zgodnym z przepowiednią.
Jego pretensjonalny dom magika zaroił się od nasłanych przez Swifta grabarzy i karawaniarzy, którzy dopytywali się Partridge'a o to, kiedy raczy być pochowanym.
Współcześnie unikamy, kiedy tylko się da tematu śmierci. Liczymy, że osłabimy ją w taki sposób. W rzeczywistości śmierć jest chamska i grubiańska. Tacy sami są zresztą ludzie, nie mający dla niej szacunku. Śmierć jest bowiem cholernie silna, świadoma ludzkiej bezsilności i ogromu swojej władzy.
To nieprawda, ze śmierć musi być odstraszająca. Śmierć wciąga przecież, pochłania nas, angażuje w bezustanny taniec. W ciągłą walkę przeciwko niej. I to właśnie śmierć w filmie Sens życia według Monty Pythona (1983, reż. Terry Gilliam, Terry Jones) stwierdza: Wy, Angole, jesteście tacy, k...a, pompatyczni. To jednak odnosi się do większości przedstawicieli naszej cywilizacji, bez względu na nację. Bo my nie dajemy umrzeć nawet budynkom, co widać na tytułowym zdjęciu.
2014-07-31